Wypędzeni w drodze do obozu Dulag 121. Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Pierwsza grupa wypędzonych – grupa około 3 tysięcy wycieńczonych i głodnych warszawiaków ocalonych z Rzezi Woli, głównie kobiet, dzieci i osób starszych – przybyła do obozu Dulag 121 rankiem 7 sierpnia 1944 roku po całonocnym ok. 17-kilometrowym marszu z Warszawy do Pruszkowa.
Pierwszy konwój wypędzonych wyruszył z punktu zbornego przy kościele św. Wojciecha 6 sierpnia po południu. Mieszkanka Woli, wówczas 11-letnia Mirosława Gelber-Olszowa, we wspomnieniach przekazanych Muzeum Warszawy w ramach projektu Wypędzeni z Warszawy 1944. Losy dzieci tak opisała okoliczności towarzyszące wyruszeniu z kościoła:
Około czwartej po południu Niemcy zawiadomili nas, że będziemy szli pieszo blisko dwadzieścia kilometrów. Ci, którzy nie czują się na siłach: kobiety z dziećmi, chorzy i starzy, mogą pozostać w kościele – będą przewiezieni samochodami (później dowiedziałam się, że tych, którzy pozostali – rozstrzelano). Po naradzie mama i pani Laszczukowa postanowiły iść – wózek z dzieckiem miały pchać na zmianę. O której wyruszyliśmy – nie pamiętam. Wyszliśmy z kościoła, znowu w morze ognia. Pozwolono nam iść bardzo powoli. W pobliżu Parku Sowińskiego, w zagłębieniu muru palił się stos trupów. Po przeciwległej stronie ulicy płonęły domy razem z ich mieszkańcami. Ponownie otoczyły nas odgłosy ginącej stolicy: krzyki i jęki, których nie sposób zapomnieć…
Trasa marszu wiodła z kościoła św. Wojciecha ulicą Wolską na zachód, gdzie warszawiacy byli świadkami egzekucji dokonywanych przez Niemców na innych mieszkańcach Warszawy. Po opuszczeniu granic Warszawy kolumna została skierowana przez podwarszawskie miejscowości Włochy, Gołąbki i Piastów, aż do bramy XIV Warsztatów Kolejowych. Kolumna szła przez całą noc i rankiem, w poniedziałek 7 sierpnia, dotarła do Pruszkowa. Części z wypędzonych osób udało się uciec z kolumny w czasie marszu między Warszawą a obozem Dulag 121. Wśród osób, którym się to udało, był 14-letni Marian Grzegorz Bergander, który 6 sierpnia cudem uniknął egzekucji. W relacji zamieszczonej na stronie projektu Wypędzeni z Warszawy 1944. Losy dzieci czytamy:
Doprowadzono nas do kościoła św. Wojciecha na Woli. Pierwszą grupę, w której był mój ojciec, rozstrzelano na placyku przed kościołem. Nasza grupa czekała na swoją kolej na ulicy. Pamiętam, że zaczęło wtedy świtać. Po rozstrzelaniu pierwszej grupy, kazano nam wejść na teren kościoła i stanąć na prawo od wejścia pod otaczającym kościół murem. Czekaliśmy na nasz koniec. Do egzekucji tej grupy nie doszło. Dlaczego? Jest to do dziś dla mnie zagadką. Wprowadzono nas po jakimś czasie do wnętrza kościoła, skąd po kilkunastu godzinach (wczesnym popołudniem) popędzili nas pieszo w stronę Pruszkowa. Po drodze w Gołąbkach udało mi się wraz z moją matką i siostrą zbiec z maszerującej kolumny.
W pierwszym transporcie znalazła się również 13-letnia Mirosława Strzałkowska (wówczas Gackowska), mieszkanka kamienicy przy ul. Wolskiej 7, która w wywiadzie udzielonym Muzeum Dulag 121 tak opisywała marsz do Pruszkowa:
Jesteśmy koło kościoła św. Wawrzyńca, tam jest taki nasyp i tam na górze jest mur. Patrzymy, a tam stoją mężczyźni w takim długim wężu, a naprzeciwko karabin maszynowy. Ja usiłowałam zobaczyć ojca, czy jest tam, ale nie zauważyłam go. Przecież było wiadomo, że ci mężczyźni są tak ustawieni, żeby ich rozstrzelać. Ale trzeba iść dalej, Niemcy popędzają, więc idziemy do Włoch. Przez Włochy idziemy pieszo i dochodzimy do wiaduktu. Pamiętam, z prawej strony stał taki duży dom, dziś byśmy powiedzieli blok, w różowym kolorze. To już była właściwie noc, no, późny wieczór. Za tym wiaduktem został zarządzony postój. Po prawej stronie było ogromne pole kartofli – takie wyrośnięte kartofliska. Oczywiście ludzie zaczęli pryskać między te kartofle. My nie, bo nie wiadomo, co z ojcem. Ja usiadłam, trochę odpoczęłam, no i po pewnym czasie ten wartownik, Niemiec, zaczął na tych ludzi wrzeszczeć, krzyczeć, machać tym karabinem, ale nic im nie robił. On przecież świetnie widział, że tam masa uciekinierów się pochowała. Poszliśmy dalej. Doszliśmy do Pruszkowa, do obozu, do takiej dużej hali, wybielonej w środku. Mama się rozejrzała i mówi: „Będą nas gazować”. Tylko nam nie przyszło do głowy, że jak są okna to nie będą nas gazować. Ale po tych wszystkich okropnościach, które myśmy na Woli widziały, można się było najgorszego spodziewać.
W chwili przybycia pierwszego konwoju obóz Dulag 121 był w fazie organizacji. Teren byłych Warsztatów Kolejowych, który Niemcy wyznaczyli na obóz, nie był przygotowany na przyjęcie wypędzonych. Pomieszczenia do których trafili warszawiacy – wnętrza pofabrycznych, warsztatowych hal – były zabrudzone smarami, nieogrzewane, a na betonowej podłodze miejscami zalegała woda. Pierwszych wypędzonych skierowano do hali nr 1. Moment przybycia do obozu wspomina w cytowanej już relacji Mirosława Gelber-Olszowej:
O czwartej rano dotarliśmy do Pruszkowa. Wtedy pierwszy raz w życiu widziałam, jak wygląda świt… Weszliśmy na duży, ogrodzony teren. Stały tam jakieś hale – ich wnętrza przedstawiały żałosny widok: ludzkie postacie, ciasno stłoczone, leżały pokotem na betonowej podłodze. Jęczące, niedołężne staruszki i kobiety chore. Kto tylko mógł się poruszać, przebywał na zewnątrz. Każdemu przydzielono po jednym, wojskowym sucharze. Większość ludzi kręciła się bez widocznego celu, płacząc i złorzecząc Niemcom…
Wedle szacunków historyków pierwsza grupa warszawiaków liczyła około 3 tysięcy osób, głównie kobiet, dzieci i osób starszych, którzy byli w katastrofalnym stanie fizycznym i psychicznym –głodni, spragnieni, wycieńczeni marszem i przerażeni ty, co miało ich w najbliższych dniach spotkać. O kondycji osób z pierwszego konwoju wspominają Janusz Regulski i Hanna Chomiczowa w sprawozdaniu I zespołu członków Rady Głównej Opiekuńczej w Pruszkowie (Zbrodnia niemiecka w Warszawie, s. 216): „Wiele z nich miało starte stopy do żywego ciała, z wbitymi kamieniami i żwirem w rany”. Z kolei Władysław Mazurek, organizator pomocy z ramienia pruszkowskiej delegatury Rady Głównej Opiekuńczej, zeznawał w 1947 r. przed Najwyższym Trybunałem Narodowym (rozprawa główna przeciwko Ludwikowi Fischerowi):
Późno wieczorem [6 sierpnia] otrzymaliśmy wiadomość, że o godzinie dwudziestej drugiej transport wyszedł z kościoła św. Wojciecha na Woli. Przyszli jednak dopiero nad ranem 7 sierpnia, kilka tysięcy ludzi. Po przyjściu do Pruszkowa byli oni w stanie całkowitego i kompletnego wyczerpania, zarówno nerwowego, jak i fizycznego. Drogę tę, liczącą około siedemnaście kilometrów, przebyli pieszo. Jeśli się zważy, że przez sześć dni przebywali w Warszawie, patrząc na śmierć swoich najbliższych i sami o włos od śmierci, patrząc na palącą się całą Warszawę, zrozumiałym dla całego Trybunału się stanie, że obserwowaliśmy liczne wypadki obłąkania, zwłaszcza w pierwszych transportach, zwłaszcza w tych z Woli, które składały się niemal wyłącznie z niewiast i dzieci. Mężczyzn, zwłaszcza w sile wieku, nie obserwowaliśmy niemal wcale.
Na pomoc przybyłym jeszcze tego samego dnia ruszyli mieszkańcy Pruszkowa koordynowani przez przedstawicieli pruszkowskiej delegatury Rady Głównej Opiekuńczej. Przybyłym wydano zupę, którą przygotowano w zorganizowanej przez RGO kuchni a przygotowanej z produktów przekazanych przez społeczność Pruszkowa w ramach akcji pomocowej. W jednej z hal uruchomiono również prowizoryczne ambulatorium, które udzielało potrzebującym doraźnej pomocy medycznej.
Jeszcze tego samego dnia do obozu Dulag 121 przybyły pierwsze transporty wypędzonych, którzy z kościoła św. Wojciecha kierowani byli na Dworzec Zachodni, a stamtąd składami pociągów wywożeni do Pruszkowa. Przybyli więźniowie poddawani byli segregacji i rozdzielani na dwie grupy: osoby zdolne i niezdolne do pracy. Wkrótce z obozu Dulag 121 wyruszyły pierwsze transporty osób przeznaczonych na przymusowe roboty na terenie III Rzeszy, które kierowane były do obozu przejściowego Breslau-Burgweide (obecnie na terenie Wrocławia) oraz osób niezdolnych do pracy, które wywożone były na teren Generalnego Gubernatorstwa, w pierwszych dniach funkcjonowania obozu do Łowicza.