Na Zatrasiu

W Milanówku zamieszkaliśmy, bo spodobał nam się widok z okna w mieszkaniu, które kupiliśmy. I cena. Nie wiedzieliśmy zbyt wiele o samym miejscu, klimacie w nim panującym, sąsiadach. Kupiliśmy mieszkanie niejako w ciemno. Nie żałujemy.

 

Z czym przeciętnemu człowiekowi może kojarzyć się Milanówek? Tym starszej daty - z piosenką Wojciecha Młynarskiego, młodszym z kilkorgiem bardziej znanych mieszkańców. Milanówek postrzegany jest jako miasto-sypialnia dla bogatych. Z cichymi uliczkami, zielenią, spokojem. Podobnie jak Podkowa Leśna. Nie wiem, jak jest w Podkowie, ale w Milanówku poza enklawami spokoju są blokowiska. Może to określenie jest nieco na wyrost w przypadku osiedli kilku czy kilkunastu budynków nie wyższych niż trzy, cztery piętra, ale w jakiś sposób oddają to, jak postrzegane są one z zewnątrz. Jest więc w Milanówku osiedle Jedwabnik, GSM, Wojska Polskiego i Berliny. Każde z nich ma swoisty klimat. My trafiliśmy na Berliny.


Bardzo ładne mieszkanie w bardzo brzydkiej okolicy

Stwierdziła pani w agencji nieruchomości. I ten widok z okna taki kiepski. Nas zachwycił właśnie widok z okna, który zobaczyliśmy na zdjęciach. Jadąc na miejsce, zastanawialiśmy się, czy coś się w tym względzie zmieniło? Nie, za oknem jest tak, jak było. Może to się wyda głupie przeciętnemu człowiekowi, ale dla nas najważniejsze było to, że za oknem są łąki, a nie domy i to że wychodząc z domu, można zacząć biegać po otwartej przestrzeni. Z zewnątrz bloki może nie wyglądają imponująco, ale generalnie więcej przebywamy w środku, więc jakoś nam to nie przeszkadza.
Pierwsze spostrzeżenia: zakupy na bazarku mają swój klimat. Wiosną rozbraja mnie kartka „truskawki 8 zł, truskawki z Milanówka 10 zł”. Codzienne gnanie na stację poprawia kondycję. Jest jeszcze cukierenka przy stacji, w której trudno powiedzieć, kiedy zmienił się wystój, ale taki klimat typu „polskie retro” bardzo mi odpowiada. Takie mieszkanie na uboczu, w miejscu, w którym kończą się ulice i nikt przypadkiem nie pojawia się - to jest to! Zaczynamy powoli czuć, że jesteśmy u siebie. Na zajęciach z jakiejś pedagogiki (społecznej, a może wychowawczej) dowiedziałem się, że optymalne warunki dla rozwoju dziecka stwarza małe miasto. Na naszym dziecku ta koncepcja sprawdza się.
W pociągu spotykam prezesa Uchańskiego z Iskier. Po wstępnych uprzejmościach i wyjaśnieniu, co właściwie robię w Milanówku, pyta: - A zakupy już pan robi na bazarku? - Robię. - To znaczy, że rzeczywiście już się pan wprowadził.
Później uświadamiam sobie, że rzeczywiście zacząłem mówić „nasz Milanówek”. A wszystko przez ten widok z okna i to, że jest dużo przestrzeni do biegania.


W każdym mieście są takie miejsca, gdzie lepiej nie odpowiadać na pozdrowienia

Śpiewał zespół Inkwizycja. Jednym z takich miejsc jest nasze osiedle, tak przynajmniej mówią ludzie „na mieście”. Kiedy po miesiącu mieszkania spotykam byłego ucznia i wyjaśniam, gdzie mieszkamy, ten stwierdza: - Stary, to najbardziej zakapiorskie osiedle w Milanówku. Może coś w tym jest, ostatnio młodzi ludzie dyskutowali, czy można na osiedlu zostawić niezabezpieczony motocykl. - Na mieście mówią, że boją się tu przychodzić, przejść przez to osiedle.
Bogiem a prawdą, to nie bardzo jest dokąd przez nie przechodzić, za oknem pole i plantacja wikliny. Jesienią i zimą po zmroku na horyzoncie widać przejeżdżającą WKD-kę. Tutaj właściwie kończą się wszystkie ulice, ruch jest praktycznie zerowy. Dzieciaki mogą bawić się bez obawy o ruch samochodowy.
Informacje o patologicznym charakterze Berlinów pojawiają się tu i ówdzie w ploteczkach, które słyszę w pociągu, sklepie, ale nie odczuwam tej patologii na sobie. Owszem, jesienią i zimą na klatce schodowej stoją młodzi chłopcy i palą sobie to i owo, ale kiedy słyszą moją nadchodzącą żonę, jeden z nich upomina kolegę: - Nie przeklinaj, pani może to przeszkadzać. O ile na stacji trudno o kogoś, kto pomoże taszczyć wózek, tu absolutnym minimum jest przytrzymanie drzwi.
Kiedy zastanawialiśmy się, jak nasze dzieci będą dojrzewały w takim środowisku, stwierdziliśmy, że chyba lepiej, aby miały kolegów, którzy palą marihuanę i piją piwo, niż takich, którzy palą crack i piją whisky. Zresztą dzieci naszych sąsiadów też bywają różne.
Kiedy zaczynamy rozmawiać o sąsiadami (częściej z sąsiadkami), okazuje się, że na naszym „patologicznym” osiedlu mieszkają bardzo sympatyczni ludzie. Ma to osiedle jednak pewną właściwość, o której przekonaliśmy się na początku lata.


Wojna o wodę

W czerwcu przez kilka dni z rzędu pod koniec dnia zaczyna brakować wody. Kiedy pytamy sąsiadów, o co chodzi, ci stwierdzają, że tak już jest. Administracja osiedla, mimo szczytnego hasła na stronie internetowej, że administrowanie to służenie mieszkańcom, stwierdza, że to nasz problem i jak chcemy, to możemy sobie zadzwonić do wodociągów (do dziś zastanawiam się, na czym w takim razie polega to służenie mieszkańcom?). Pan w wodociągach słysząc, o które osiedle chodzi, stwierdza, że tak już jest i muszę się przyzwyczaić. Wody nie będzie i tyle.
Po rozmowie słyszę w uszach dźwięk trąbki bojowej i ruszam do natarcia. Dzwonię do Gazety Stołecznej. Pani jest zainteresowana i najwyraźniej zaczyna pisać jakiś tekst (czyli dzwoni tu i tam i rozmawia), bo kolejnego dnia woda już jest. I tak pozostaje do końca lata, mimo że upały nie słabną.
Ludzie z czasem przyzwyczaili się, że może nie być wody, że droga do osiedla jest dziurawa. Że są traktowani nieco z góry, bo „ci z Berlinów” to mieszkańcy drugiej kategorii. Nie wiedzą, że mają prawo, że powinni się domagać, walczyć o swoje. Żyją trochę w PRLu i tak są traktowani.


Na zatrasiu

Mieszkamy na zatrasiu już ponad półtora roku i oczywiście nie jest to wyłącznie sielanka. To, że nasze Berliny mają taką fatalną opinię, skutkuje na przykład tym, że dzieciaki mogą zostawić przed domem samochodzik na noc i rano znajdą go, chyba że jakiś pijany, albo najarany sąsiad będzie miał potrzebę czegokolwiek. Ale ukraść - nikt go nie ukradnie. Jasne, że ten czy ów sąsiad na moje „dzień dobry” odwróci się tyłkiem, nie racząc odpowiedzieć i pewnie obgada mnie za plecami. Młodziaki zrobią czasem głośniejszą imprezę w piaskownicy, a część ludzi ma gdzieś zakaz palenia na klatce schodowej. Oni nie mają alergii na dym.
Ale tak jest w końcu wszędzie. Zawsze żyjąc miedzy ludźmi, stykamy się z zachowaniami, które nam przeszkadzają i sami zachowujemy się w taki sposób (jestem pewny, że część sąsiadów denerwuje, że ciągle się uśmiecham). Ale lubię te nasze Berliny i dlatego widząc jak jakiś (chyba młody) mieszkaniec na świeżo pomalowanej ścianie wypisał flamastrem BRLN, raczej uśmiecham się, niż denerwuję.
 
Wojtek Wanat

 

Polub nas na Facebook


To może Cię zainteresować: