Sławomir Chmura - młody człowiek z Milanówka jest już bardzo utytułowanym sportowcem, który poświęcił się mało popularnej w Polsce dyscyplinie sportu – łyżwiarstwu szybkiemu. O jego sukcesach łyżwiarskich w świecie sportu, mediach sportowych i lokalnych bywało już głośno. Ale nikt nie pisał o tym, jak wyglądała jego droga do zawodowej kariery.
Sławomir Chmura ma 27 lat i jest już kilkakrotnym Mistrzem Polski w wyścigach panczenistów. Marzy o udziale w Zimowych Igrzyskach Olimpijskich i ma ogromne szanse, by reprezentować Polskę w tej dyscyplinie.
- Jak rozpoczęła się Twoja droga do sukcesu? Wiem, że w Milanówku, gdzie zupełnie nie ma warunków do uprawiania tej tak rzadkiej dyscypliny. Jak to się stało, że zdecydowałeś się trenować łyżwiarstwo torowe?
- Zupełnie przypadkowo, zachęcił mnie do niej ówczesny nauczyciel w-fu w szkole podstawowej na Żabim Oczku, a obecny dyrektor tej szkoły - pan Krzysztof Filipiak. Mocno motywowała mnie też do ustalania wciąż lepszych wyników pani Joanna Staszkiewicz, nauczycielka w-fu w tej szkole. Miałem wtedy 10 lat. Treningi wiązały się z wyjazdami na Stegny kilka razy w tygodniu. Na początku jeździłem na różnych łyżwach - figurówkach, do hokeja – mówi ze śmiechem obecny mistrz Polski. – Ale tego lodu zawsze było mało, kiedy już zdecydowałem się na poważnie zająć tą dyscypliną. Inni zawodnicy, z którymi teraz się ścigam, mieli swoje kluby. Odstawałem raczej od nich, ale gdy miałem 16 lat, pojawił się pierwszy sukces – brązowy medal na Mistrzostwach Polski Młodzików. Wtedy moja kariera się rozruszała. Dostałem się do kadry mazowieckiej makroregionalnej. Tam umożliwiono mi lepsze warunki do trenowania. Bardzo wspierała i do dziś dopinguje mnie mama.
- Czy te początkowe trudności nie zniechecąły Cię? Nie miałeś chwili wahania, czy wiązać się z tym sportem na poważnie?
- Na początku nie. Liczyło się tylko lodowisko i możliwość trenowania. Każda poprawa warunków do tego cieszyła i nakręcała. Kryzys pojawił się dwa lata temu, gdy ciężko zachorował mój tato. Miałem wtedy blokadę. Na szczęście to minęło.
- Był w tej drodze do kariery jakiś punkt przełomowy, który sprawił, że postanowiłeś przejść na zawodowstwo, czy stało się to samorzutnie?
- Był taki moment, gdy pan Filipiak zainwestował we mnie trochę pieniędzy i pomógł znaleźć sponsorów. Wtedy mogłem wyjechać w sezonie z kadrą narodową na zgrupowanie. To on postarał się o to, bym miał dostęp do odpowiednich warunków. W Polsce było o to bardzo trudno. Dzięki niemu trenowałem w Niemczech. Miałem 16 lat i wtedy w Nieformalnych Mistrzostwach Europy udało mi się zdobyć najlepszy czas wśród juniorów polskich.
- Jak wyglądały te treningi?
- Ścigałem się wtedy na wszystkich dystansach, choć w tym wieku można już ukierunkować sportowca i poznać jego predyspozyje do określonych dystansów. Czułem, że na dystansach sprinterskich jestem słabszy od kolegów, ale mocny czułem się na długich dystansach. Obecnie ścigam się na 5000 m i 10000 m oraz w biegu drużynowym na 3200 m. Sprinterskie dystanse są od 500 do 1500 m. Paradoksalnie więcej energii należy zużyć na krótkim dystansie niż na dłuższym, a na pewno inaczej ją rozłożyć.
- Jak z perspektywy czasu oceniasz drogę do obecnych sukcesów?
- Na początku warunki treningowe były toporne. Letem, by nie wypaść z formy jeździłem na rolkach. Nie było jeszcze toru, więc jeździłem po ulicach. Czasem nawet ścigała mnie policja, ale w końcu powinienem mieć takie same prawa jak TIR. Też jeździłem na ośmiu kółkach – mówi ze śmiechem.
- A jak czuje się mama jedynaka, która wypuściła syna w świat?
- Oglądam i przeżywam każdy wyścig syna. Nie mogłam mu specjlanie pomóc w trenowaniu, bo pracowałam. Sam jeździł na Stegny już jako 10-latek. Czasem wracał późno kolejką, czy pociągiem. Denerwowałam się. Ale widziałam, że go ciągnie na lód mimo przeszkód. Jak wracał z jakichś zawodów, czy mistrzostw, to przywoził zdjęcia, które robił sobie z tymi, co wygrywali. Brał przykład z najlepszych i umiał wybierać. Jestem z niego bardzo dumna – mówi pani Alicja Chmura.
- Z jakich medali zadowolony jesteś najbardziej?
- Chyba ze złotego medlu z Uniwersjady, który zdobyłem drużynowo w lutym 2009 r. A indywidualnie to z 12. miejsca na Mistrzostwach Świata. W Pucharze Świata w Vancouver 13 marca 2009 r. byłem 10. W Pucharze Świata zajęliśmy też 5. miejsce drużynowo.
- Co było najtrudniejsze w drodze do obecnych sukcesów?
- Brak pieniędzy na udział w zgrupowaniach. Często dzień przed wyjazdem nie wiedziałem, czy pojadę. To był stres.
- Studiujesz AWF?
- Tak, robię licencjat.
- Opłaca się w Polsce uprawiać ten sport? Są z tego jakieś profity, jeśli zawodnik osiągnie klasę mistrzowską?
- Dostaję 800 zł za złoty medal na Mistrzostwach Polski.
- Żartujesz ??!!! Czy władze Milanówka, który w końcu reprezentujesz i reklamujesz, wyszły z propozycją finansowego wsparcia?
- Dostałem dwa razy nagrody – 5 000 i 6 000 zł. Za sukcesy z ubiegłego sezonu nie nagrodzono mnie. Tak naprawdę, gdybym nie miał menadżera z Holandii, którego sam sobie znalazłem, to nie straczałoby mi na podstawowe potrzeby związane z uprawianiem tego sportu. Do tej pory miałem jakieś stypendium od Ministerstwa Sportu.
- Czyli nie jest to sport, na którym można zarobić! A czy myślałeś o reprezentowaniu jakichś firm lub ich sprzętu sportowego?
- W Polsce takich firm nie ma. Jest to za mało widowiskowa dyscyplina. Bardzo popularne jest rolkarstwo i tu sponsorzy dobijają się o reprezentowanie swoich znaków przez zawodników. Bardzo często organizowane są imprezy masowe. W Holandii, gdy zamarzną zimą rzeczki i kanały, co trzeci człowiek jeździ na łyżwach. Bilety na zawody są tam drogie, bo dyscyplina cieszy się wielką popularnością. W Polsce są za darmo, a mało kto przychodzi. Problem z pieniędzmi w tym sporcie polega na tym, że jest on mało widowiskowy. Wytrenowanie zawodnika, który zacznie odnosić sukcesy, to około 500 tys. zł. PKOL dostał pieniądze na przygotowanie nas do Mistrzostw Olimpijskich, ale to są pieniądze na przygotowanie, a nie na nagrody dla nas. Za nie opłacane są wszystkie zgrupowania.
- A co z zapleczem medycznym i rehabilitacyjnym? W końcu to sport, w którym często zdarzają się kontuzje...Doznawałeś poważniejszych urazów?
- Tak teraz mam kontuzję. Zaleczoną, ale ból pozostał. Podstawowa pomoc jest, ale dłuższej rehabilitacji raczej nikt nam nie opłaci. Tu ważna jest medycyna i odnowa, a także praca z psychologiem. Najczęściej doznaje się kontuzji kolan i pleców.
- Reprezentujesz klub MKS–MOS Pruszków/Milanówek. Co to jest za połączenie i co ten klub Ci daje?
- To jest problem. Prezesa tego klubu nigdy nie widziałem. Nie mam od klubu żadnej pomocy. Moje podstawowe potrzeby - to jakieś 10 tys. rocznie na sam sprzęt. Ja wymieniam go raz w sezonie. Reprzentuję ten klub przez sentyment dla Milanówka. Wiem, że w Pruszkowie trenują uczniowie milanowskiej „Trójki”. Tam jest lodowisko, którego w naszym mieście brak...
- To dość dziwne i niepsrawiedliwe... Czy wybór tej dyscypliny oznaczał też jakieś wyrzeczenia...?
- Nie byłem na swojej studniówce. Nie ma czasu na życie towarzyskie. A jeśli już ono jest – to na obozach i zgrupowaniach sportowych. Z moimi kolegami trenuję i spędzam bardzo dużo czasu. Mam jednak narzeczoną, która mnie wspiera. Jest dietetykiem w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej, choć nie lubi, gdy wyjeżdżam na dłużej. A poza domem jestem często 250 dni w roku.
- Czy coś jeszcze zyskałeś oprócz medali i sukcesów?
- Gdy zaczynałem, jako dziecko, właściwie ciągle „miałem pod górkę” i na swój sukces ciężko pracowałem. Wiem, że to samo może powiedzieć o sobie wielu sportowców, ale faktem jest, że nic mi nie dano na tacy. Mimo to coś osiągnąłem i zawdzięczam to w największej mierze sobie. Sport ustwił w moim życiu właściwe priorytety.
- Sporo podróżujesz po świecie. Czy masz czas, by choć trochę poznać i zwiedzić inne miesjca?
- W wielu miejscach byłem, ale czasu na zwiedzanie jest naprawdę mało, więc mało widziałem. Najbardziej zszokowała mnie mentalność ludzi w dalekiej Rosji. Nieład, brak szacunku dla pracy i bezkrytyczny zachwyt wszystkim, co ameryksńskie. Najbardziej podobała mi się Szwajcaria. Porządek, piękne widoki.
- Twoje największe sportowe marzenie...?
- Kwalifikacje na Zimowe Igrzyska Olimpijskie w lutym 2010 r. Właściwie czekam na potwierdzenie z kadry narodowej, które powinno zapaść w październiku. Dodam, że olimpiada to okres między igrzyskami, bo pojęcia te są mylone. Marzę też o medalu olimpijskim, choć myślę, że w przyszłym sezonie mam nikłe szanse. Ale kolor nie jest ważny – śmieje się
- Ile brakuje Ci do mistrza świata na Twoim ulubionym dystansie 10 000 m?
- 30 s. To jest sporo. Mistrzem jest Holender.
- Do jakiego wieku w tej dyscyplinie odnosi się sukcesy?
- Do 35. roku życia, ale największe sukcesy osiąga się w przedziale 27-30 lat.
- No właśnie, kariera sportowca kiedyś się skończy i co dalej?
- Na pewno chciałbym być trenerem, choć trenowanie w polskich warunkach jest bardzo trudne. Są też w Holandii takie grupy maratońskie, czyli wyścigi na bardzo długich dystansach, gdzie zawodnicy ścigają się i po 40. roku życia. Co tydzień są zawody i niezłe pieniądze można na tym zarobić. Byłby to sposób na zarabianie pieniędzy, a przy okazji można by pomyśleć o założeniu jakiejś szkoły. Co prawda pan Krzysztof Filipiak liczy na to, że zjamę się szkoleniami tutaj, np. w jeździe na rolkach, bo w zawodach tego typu też biorę czasem udział. Otrzymujemy od sponsorów sprzęt i można nawet zarobić. A są to imprezy naprawdę widowiskowe, możliwe do zorganizowania wszędzie, gdzie jest dobra nawierzchnia. Zobaczymy. Mam jeszcze trochę czasu, by pomyśleć, co będę robił potem.
- Dziekuję z rozmowę.
Rozmawiała Elżbieta Tryburcy-Kubacka