To jedna z myśli, jaką podzielił się w z widzami tytułowy Colas Breugnon w spektaklu jednego aktora. W rolę Colasa wcielił się aktor Teatru Współczesnego Stanisław Górka, który ze swoim monodramem wystąpił w milanowskim Teatrze Letnim w sobotę 14 stycznia, zaproszony przez Dominikę Inkielman, prezes Milanowskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku.
Monodram wyreżyserował Tadeusz Wiśniewski na podstawie prozy jednego z czołowych francuskich pisarzy XIX w. Romaina Rollanda.
Colas Breugnon w jesieni życia opowiada swoją historię. Wiódł życie prostego stolarza, który mimo przeciwności losu, biedy, rozczarowań i niespełnionych pragnień potrafił dostrzec jego urok za sprawą wrodzonej dobroduszności, beztroski, czasem postawy błazna, który kpi z niedogodności i potrafi dostrzec dobre strony życiowych zmian, zwłaszcza tych na gorsze. W takich sytuacjach Colas staje się domorosłym filozofem, takim trochę w stylu Kubusia Fatalisty, który zamykając pewne etapy swojego życia, dzieli się różnymi refleksjami; np. po starcie domu i dobytku, który spalili mu sąsiedzi w obawie przed epidemią zarazy: Im mniej posiadam, tym jestem szczęśliwszy. Umiem żyć szczęściem innych ludzi.
Opowieść Colasa to historia młodości, pierwszej niespełnionej i wciąż z rozrzewnieniem wspominanej miłości do powabnej ogrodniczki, to refleksje o mozole życia rodzinnego, w którym Colas stara się być dobrym ojcem, choć nie jest zadowolony z losu, jaki spotkał trójkę jego dzieci. Mężem jest już jednak gorszym, bo przez większość 30-letniego pożycia małżeńskiego lekceważy swoją żonę, nie dostrzegając jej starań i zalet. Docenia je dopiero w dniu jej śmierci i to doświadczenie puentuje słowami: Nie wiedziałem nic, żem szczęśliwy był.
A teraz kilka słów o kreacji aktorskiej. Stanisław Górka pokazał kunszt, wcielając się w postać Colasa. Podaje jego historię w taki sposób, że chce się żyć i świętować to życie wraz z nim. Górka jest frywolny, ale nie wulgarny, prosty, ale nie prostacki, mądry, ale nie przemądrzały (z recenzji spektaklu). Bawi i zmusza do poważnych refleksji, także wykonaniem piosenek Georgesa Brassensa.
Elżbieta Tryburcy
fot. Ewa Kubacka
To może Cię zainteresować:
Nie będę wyjaśniać, skąd nazwa tego syndromu. Czuję się jednak w obowiązku wskazać jego objawy. Otóż napotykając w życiu na różne niedogodności, przeszkody w realizacji planów, mamy do wyboru: walczyć o usunięcie przeszkód albo dostosować się – zaakceptować słoną zupę, pinezkę, na której usiedliśmy i zrezygnować z jakichś planów, tłumacząc się obiektywnymi trudnościami lub „wyższą koniecznością”. Ta druga droga – to właśnie syndrom gotującej się żaby. Instynkt samozachowawczy budzi się w nas dopiero, gdy pinezka ma już 10 cm ostrze, zupa jest trująca, a realnych planów nie mamy już żadnych.
Syndrom gotującej się żaby, czyli: „nie spieszmy się”