Jest ponury listopadowy dzień, taki, co to zaczyna być wieczorem zanim zakończył być porankiem. Piję kawę, aby otworzyć oczy. Przez radio słyszę o wielkiej liczbie młodych ludzi (głównie mężczyzn) popełniających samobójstwo. Dyskusje i komentarze w tzw. społecznościach internetowych rozlewając się szeroką rzeką absurdu, wrogości i błędów ortograficznych mogą u słabszych osobników faktycznie powodować myśli samobójcze. Aby zmienić nastrój próbuję wyjść do ogrodu i zająć się czymś pożytecznym, ale uporczywy zimny deszcz wybija mi to z głowy. I w tym momencie wpadam na pomysł, że mogę zrobić coś pożytecznego, nie tylko dla siebie, ale także dla innych meteo-patów zdołowanych jesiennymi niżami.
Mniej więcej już w połowie września było wiadomo, że i w tym roku będzie jesień i że warto przygotować się na nią: opatrzyć nieszczelne okna, sprawdzić rynny i piece, usmażyć powidła śliwkowe i kupić ciepłe buty. Niestety, nawet ci przezorni zapominają przy tym o najważniejszym – o przygotowaniu na jesień swojego ducha.
Ja w tym roku nie zapomniałem i co z tego wynikło pokrótce opiszę. Aby uniknąć nieporozumień muszę od razu zaznaczyć, że wiek (80) i status samotnego emeryta w dość istotny sposób ogranicza moje zapędy zdobywcy świata. Optymistycznie oznacza to jednak, że moja recepta jest dostępna niemal dla każdego. Wystarczy ruszyć się z domu i otworzyć oczy na świat. Na świat, na którym żyją ludzie znacznie mądrzejsi i piękniejsi niż to by wynikało z obserwacji Facebook-a. Na świat, który na każdym kroku zachwyca swoją urodą i różnorodnością. Tego warto się uczyć (lub raczej przypominać), bo w dzieciństwie każdy z nas patrzył na świat w zaborczym zachwycie, tylko o tym zapomnieliśmy zadawalając się (z konieczności lub lenistwa) ochłapami życia i monotonią kalendarza.
Lekcja pierwsza. Banalny choć wygodny pokój hotelowy w Zakopanem. Podstawowy element pokoju, to okno z widokiem na Giewont, którego nie sposób nie podziwiać o wschodzie słońca. Wprawdzie słońce w połowie września wstaje jeszcze zdecydowanie za wcześnie, ale widok wart jest poświęceń. Po przestudiowaniu mapek ze szlakami turystycznymi (wiele z nich znałem z przeszłości dość odległej, sprzed 50-60 lat, więc nawet nazwy nie zawsze dobrze kojarzyłem z trasami) doszedłem do wniosku, że stać mnie jedynie na szaleństwa umiarkowane bez całodniowych wypraw i wspinaczek. I bardzo słusznie. Najbliższe nawet okolice dostarczają tyle przeżyć estetycznych nie oszczędzając przy tym wysiłku fizycznego (który także jest potrzebny do szczęścia), że tydzień włóczęgi minął zbyt szybko. O tej porze roku nie było już na szlakach zbiorowych wycieczek i tabunów świątecznych wczasowiczów w sandałach. Dzięki temu można było napotkanych ludzi zagadnąć, wymienić się wrażeniami, czasem usłyszeć okruch zwierzeń, czasem podziwiać parę starszych ludzi zakochanych w górach i w sobie, być świadkiem zaręczyn nad Smreczyńskim Stawem. Spotykałem ludzi w moim wieku, młodzież, młode małżeństwa z dziećmi (nawet niemowlakami) i o wszystkich mógłbym powiedzieć to samo: mimo zmęczenia wyboistą ścieżką byli radośni i z szeroko otwartymi oczami podziwiali otaczający świat. Szczególnie utkwiła mi w pamięci grupa młodych ludzi napotkana na rozdrożu na Przysłopie Miętusim. Jak się okazało była to grupa studentów z Krakowa z AGH, którzy jako wolontariusze (Wolontariusze dla Tatr) wędrowali po górach sprzątając pozostałości po niechlujnych „turystach”. Młodzi ludzie, radośnie podziwiający piękno świata, ale także troszczący się o zachowanie tego piękna. I jakby celowa inscenizacja edukacyjna: przy sąsiednim stole odpoczywało kilku równie młodych ludzi dziwnie kontrastujących ze studentami – otoczeni kłębami dymu papierosowego wyraźnie rozgrzewali się płynem z poręcznych butelek, które zapewne później porzucili w górach.
Wróciłem do domu z kolekcją zdjęć (potrzebnych do pokazywania znajomym – bo ja wciąż widzę górskie krajobrazy na tle zachlapanego deszczem okna w Milanówku) bogatszy o kolejny tydzień życia pełną piersią (mimo z trudem ustępującego kaszlu) i pragnieniem dalszych doznań życia (nie zawsze miłych – ale życia).
Lekcja druga. Połowa października. Słuchacze Uniwersytetu Trzecie Wieku wyjeżdżają na wycieczkę do Gdańska-Gdyni i Fromborka. Zamierzam i ja… Jadą znajomi, organizatorzy wszystko załatwiają i chociaż większość atrakcji znam, wygoda i brak ryzyka kuszą…
Ostatnim gestem obrony przed gnuśnością sprawdzam oferty biur podróży w pogoni za ostatnimi promieniami słońca przed jesiennymi szarugami. Jest! Tydzień all inclusive w Tunezji za 1500 zł, ale wyjazd już w czwartek, a więc przed powrotem wycieczki do Gdańska. Szybka decyzja i lecę do Tunezji. Czy to mądre? Może zbyt spontaniczne? Oczywiście, ale spontaniczność - to życie. Afirmacja życia ze świadomością, że niesie ono różne niespodzianki, nie zawsze miłe, ale nawet jeśli bywają one przykre, to świadczą, że żyjemy. Udało się! Słońce i morze tunezyjskie było łaskawe, terroryści nie zwrócili uwagi na moją skromną osobę (zajęci byli czym innym). Przy okazji trochę się odmłodziłem bo Tunezję znałem z pobytu w Afryce w latach osiemdziesiątych – a więc 40 lat temu.
Tylko znów pech: chcąc mieć w hotelu okno z widokiem na morze musiałem mieć okno na wschód i pozostało mi podziwianie wschodów słońca zamiast zachodów, do których przywykłem nad Bałtykiem. Na szczęście w październiku słońce wschodziło już trochę później niż we wrześniu w Zakopanem. I znów niespostrzeżenie minął tydzień przeznaczony na życie, na szukanie odpowiedzi: jaki będzie następny dzień?, co jest za rogiem tej ulicy? kim jest człowiek, którego spotykam? dlaczego świat jest taki piękny?
Ktoś zapyta, czy fundując sobie takie wakacje miałem marzenia, które w realizacji okazywały się mniej piękne lub niemożliwe do spełnienia i w konsekwencji nie stały się przyczyną zawodu (kiepska pogoda, podły hotel, złe towarzystwo)? Odpowiem tak: żyję dopóki potrafię mieć marzenia i odwagę podejmowania prób ich spełnienia. A spełnienie marzeń – to extra premia od życia, na którą największe szanse mają ci, którzy to życie bardzo kochają. Polecam pod rozwagę wszystkim frustratom chronicznym i sezonowym.