(a właściwie przy ul. Chrzanowskiej, wówczas na pograniczu Grodziska Maz. i Milanówka)
Powstanie Warszawskie zastało mnie na Mokotowie, przyjechałem rano 1 sierpnia 1944 r. na punkt kontaktowy przy ul. Boboli 6 i miałem zabrać jakieś dokumenty do Podkowy Leśnej. Ku mojej rozpaczy, bo bardzo chciałem walczyć, musiałem opuścić Warszawę 5 lub 6 sierpnia, dokładnej daty już nie pamiętam.
Wyszedłem miasta z grupą, która udawała się po amunicję do Zalesia. Stacjonujące od południa oddziały węgierskie1, przepuściły nas, nakarmiły, dały przewodnika aż do Zalesia Górnego. Tam grupę opuściłem i udałem się z dokumentami do Podkowy Głównej, a później z meldunkiem wyruszyłem do Milanówka na ul. Parkową róg Górnoleśnej. Do domu w Milanówku dotarłem około 7 lub 8 sierpnia. Poszedłem zaraz na ul. Chrzanowską2 przywitać się z przyjacielem mojego szwagra. Przyjaciel wraz z dwoma kolegami (wszyscy „spaleni” w Radomiu) włączony został do obrońców magazynu broni nr 3, największego w okręgu warszawskim. Była to broń z trzech zrzutów brytyjskich. Pierwszy zrzut przyjęły oddziały Szarych Szeregów z Sochaczewa, na południe od miasta, do drugiego zrzutu w tym samym miejscu nie doszło, bo nastąpiła wsypa. Więc zrzut nastąpił na „zapasie”, jak zwykliśmy mawiać, czyli zapasowym miejscu koło Błonia, trzeci też w tym miejscu.
Magazyn na Chrzanowskiej znajdował się w dużym domu murowanym 10 x 15 m, na wysokiej podmurówce z pięterkiem. Miał grube mury na 40 cm, duże otwory okienne zabite grubymi deskami 4-centymetrowymi z prześwitem, by mogła się zmieścić lufa erkaemu. Niektóre cegły były wyjmowane. Dom był w stanie surowym, pokryty dachówkami. Podziemny korytarz łączył go z domkiem właściciela posesji. Całość znajdowała się w luźnym drzewostanie, wyczyszczona, bez krzaków. Na wprost domku (drewniany, parterowy pokój z kuchnią) znajdowała się obórka i stodółka z drewutnią. Poniżej podaję wykres, a właściwie szkic sytuacyjny, jaki dobrze zapamiętałem.
9 sierpnia o godz. 17 byłem w magazynie, żeby się pożegnać z załogą, gdyż zamierzałem powrócić do Warszawy. Załogę stanowiło ośmiu ludzi. Wzmocniono ją po otrzymaniu niesprawdzonej wiadomości, że Niemcy o magazynie już wiedzą, więc przystąpiono do nocnej ewakuacji. Do 9 sierpnia wywieziono 3 furmanki broni. Mój brat Jacek Wasilewski (Zawiszak) wyszedł z magazynku o godz. 18.30. O godz. 20.00 zauważyliśmy kręcących się na Żukowskiej3 podejrzanych ludzi. Zachowywali się bardzo cicho, nerwowo palili papierosy, często się zaciągali. Naturalnie o śnie nie było mowy.
Ponieważ w tamtym czasie częste były napady, sąsiedzi musieli się porozumiewać i sygnalizować sobie pojawienie się podejrzanych ludzi. Przed domem, w którym mieszkałem rosła sosna, która miała „drutowe” połączenie z sosną u sąsiada. Lekkie poruszenie drutu powodowało u niego alarm i odwrotnie. W tej sytuacji, widząc co się dzieje, sygnał alarmowy do sąsiadów przekazał mój wujek Mamont. Otworzył też okno i krzyknął kilkakrotnie: „Bandyci!” Osobnicy stojący u nas przed bramą krzyknęli po polsku: „Nie drzyj się, do ciebie nie przyjdziemy!” Wujek zamknął okno, ubrał się i uciekł na tylną posesję, w wielu domach za nami zapaliły się światła. Nie mając pewności, co się będzie działo dalej, zacząłem drzeć na kawałki konspiracyjne gazetki i wrzucać je do ubikacji.
Od razu z bratem wiedzieliśmy, że chodzi o magazyn broni na ul. Chrzanowskiej. Z lewej strony w głębi odchodziła4 ulica do Żukowskiej. O godz. 23.00 podjechały cicho samochody z których wysiedli żołnierze. Do jednego z nich przyczepiona była haubica. Wojska było około batalionu (stwierdziliśmy to dopiero rano), byli też żołnierze SS i 3 „żółdków” (w żółtych mundurach) ze swastykami na rękawach. Do rano nic się nie działo, Niemcy tylko obserwowali teren, przypuszczalnie zrobili blokadę. Wszystko to odbywało się w całkowitej ciszy. Nie mieliśmy wątpliwości, że załoga magazynu wiedziała, co im grozi, gdyż w szczycie budynku pokazało się czerwone światło (znak alarmu, zagrożenia). Około godz. 6 rano Niemcy się poruszyli, wyjechał gąsienicowy ciągnik z przyłączoną haubicą i Niemcy zaczęli okopywać działo w odległości ok. 100-150 m z boku; z lewej strony od naszej ulicy okopanie było już zrobione. Zaczęto gromadzić pociski, przed nami leżeli okopani żołnierze.
Jednak Niemcy wyraźnie na coś czekali. Około godz. 8.00 rano Niemcy i jacyś cywile podeszli pod samą posesję. Zaczęli rozbierać płot, robili to całkiem spokojnie. Z obórki zabrali krowę, zabrali kury. Psa, który się na nich rzucił zastrzelili.
Nagle wśród Niemców dało się zauważyć poruszenie. Nadjechał samochód a w chwilę później drugi. Z pierwszego wyprowadzono znanego mi pułkownika Armii Krajowej dr. Franciszka Grodeckiego. Był to człowiek w podeszłym wieku, bardzo miły (później dowiedziałem się, że podobno w jego mieszkaniu Niemcy znaleźli radio). Drugi samochód przywiózł skutych kajdankami dwóch chłopców.
Obserwowałem to wszystko z wysokiego, otwartego okna, klęcząc na podłodze między dwoma doniczkami kwiatów. Wszystko to widziałem przez wojskową lornetkę. Chłopców rozkuto i postawiono pod stodółką, pilnował ich cywil.
Na doktora Grodeckiego Niemcy krzyczeli, parę razy go uderzyli, krzyczeli tak głośno, że pojedyncze wyrazy dochodziły do mnie. Żądali od niego, aby wydał załodze rozkaz poddania się. Niemcy spodziewali się walki. Ja też byłem pewien, że nastąpi walka, ponieważ w budynku załoga miała masę broni i amunicji. W pewnym momencie Niemcy popchnęli płk. Franciszka Grodeckiego w kierunku małego domku i w tym momencie on krzyknął co sił w gardle, aby się bronili. Na to Niemcy zareagowali strzałem w plecy zabijając doktora. Ja tymczasem mogłem się tylko bezsilnie przyglądać wszystkiemu na wprost, tymczasem tego co się działo z boku nie widziałem. A tam Niemcy spędzili z lewej strony ludność z Chrzanowa, postawili naprzeciwko stojących ludzi karabin maszynowy. Krzyczeli, że jeśli załoga magazynu będzie się bronić, to rozstrzelają całą zgromadzoną ludność. Tymczasem od strony znajdujących się tam ludzi dochodziły krzyki i płacz, który też słyszałem. Nagle ci dwa rozkuci wcześniej chłopcy rzucili się do ucieczki przez pole. Jednego z nich Niemcy zabili, drugi uciekł. Byli to pracownicy Stacji Jedwabniczej – bracia Zdzisiek i Jurek, nazwiska nie pamiętam.
Wtedy niespodziewanie otworzyły się drzwi małego domku i wyszło pięciu mężczyzn, a przecież było w nim ośmiu mężczyzn i żona właściciela. Niemcy rzucili się na nich, zaczęli bić kolbami i sztachetami z płotu, słyszałem straszne krzyki, które jak jakiś koszmarny sen wciąż wracają do mnie. W tym momencie, kiedy Niemcy zaczęli się znęcać nad pięcioma mężczyznami, gromadka okolicznych mieszkańców rzuciła się do ucieczki. Niemcom udało się zatrzymać tylko cztery osoby.
Tymczasem Niemcy nie próżnowali. W tylnej ścianie magazynu wyrwali z okien deski, samochody podjechały pod same okna. Wcisnęli tych czterech zatrzymanych przez okna do środka. Sami nie weszli pozostając na zewnątrz. Ci czterej ludzie podawali Niemcom do samochodów wszystko co tam było: lekkie karabiny maszynowe, pistolety automatyczne, całe skrzynki z amunicją, skrzynie z granatami, lornetki, materiały wybuchowe, dwa rozmontowane granatniki, złożone spadochrony, mundury. Widziałem, jak jeden z niemieckich oficerów niósł dwa siodła. Jeden z samochodów tak załadowali do pełna, że początkowo nie mógł ruszyć z miejsca, a drugi był niepełny. Niemcy wzięli zawartość jednego pokoju, a w innych pomieszczeniach niczego nie ruszyli. Wiedziałem, że w piwnicy znajdowały stosy min, zapalniki w skrzynkach i masa amunicji.
Widząc, że nie zabiorą wszystkiego – Niemcy oblali benzyną mały domek i podpalili, ale początkowo nie chciał się zająć ogniem. Wtedy poprawili miotaczem płomieni i wreszcie domek zaczął się palić. Do środka domku wrzucili ciała zabitych i żyjących jeszcze (?) pobitych. Widziałem jak próbowali się wyrwać z rąk Niemców, ale daremnie.
Na ironię po kilkunastu minutach z lewej strony ulicy Górnoleśnej wyjechał wóz straży pożarnej. Niemcy zatrzymali go i nakazali powrót. Po chwili zauważyłem, że Niemcy zaczynają szybko opuszczać teren. Jeden z nich spuścił na sznurze wąski, długi worek w okienko piwniczne magazynku, coś jakby „kiszkę”, zawierającą ładunek wybuchowy. Na plecach miał kołowrotek z nawiniętym kablem, który zaczął rozciągać samemu wychodząc na ulicę. Następnie wszedł na słup elektryczny, podłączył i wtedy rozległ się huk eksplozji. Niemcy załadowali się na samochody, podłączyli do jednego z nich działo i odjechali.
Natychmiast po odjeździe Niemców pobiegłem w kierunku resztek zrujnowanego magazynu. Wraz ze mną przybiegło kilka osób, a po chwili zgromadziła się masa ludzi. Nie można się było zbliżyć do domku, bo ze środka dobywał się straszny żar. Przyniesiono łopaty, wiadra, zaczęto lać do środka wodę, bo studnia była o krok. Zbliżyłem się, ale przegonili mnie krzykiem „Nie przeszkadzaj!” Tymczasem ja czekałem, bo chciałem się dowiedzieć, ile zwłok wyciągną ze środka. Było tylko 5 trupów, a to oznaczało, że w środku pozostała reszta.
W miejscu magazynu – wielki lej, dno czerwone, rozżarzone, raz po raz wstrząsane wybuchami, bijące żarem, półpurpurowe, co chwila podnosiło się do góry i opadało. Jak się mogłem naocznie przekonać trwało to, parę dni. W końcu wybuchy ucichły. Stosy powyrywanych cegieł dookoła, porozrzucane miny przeciwpancerne, resztki karabinów ze spalonymi kolbami, różne metalowe powyginane narzędzia czy urządzenia, strzępy czegoś, a tej masie żelastwa cała choć opalona lornetka, która wziąłem na pamiątkę. Dookoła na drzewach jakieś strzępy. Do dzisiaj mam to wszystko przed oczami.
W parę dni po wygaszeniu leja, zobaczyłem w nocy światło latarek. Rano znalazłem w tym miejscu ślady wozów. Pozbierano wszystkie miny i niewypały, zabrano uszkodzone karabiny. Pomordowani zostali od razu pochowani obok. Jeden z nich miał na resztkach spalonego ciała łańcuszek i rodzina rozpoznała Pondra, właściciela domku.
Po zagładzie magazynu broni na Chrzanowskiej, wywiad Armii Krajowej przeprowadził dochodzenie, z którego wynika, że:
- Magazyn AK wydał w lipcu 1944 r. porucznik AK, podobno pomijany w akcjach zbrojnych i awansach. Podejrzany był o współpracę z Niemcami, ale nie było na to dowodów. Po zniszczeniu magazynu broni zniknął z terenu Milanówka.
- Armia Krajowa miała wtyczkę w żandarmerii w Grodzisku Maz. Przez tę osobę zostali uprzedzeni o tym, że Niemcy już wiedzą gdzie się znajduje magazyn broni i zaczęli wywozić z niego zgromadzoną tam broń i amunicję.
- Dnia 8 sierpnia 1944 roku aresztowano w pociągu młodego człowieka, który miał „za długi język”. Zawieziony na żandarmerię w Grodzisku, po zaaplikowaniu mu tęgiego bicia, wydał wielu ludzi, w tym różnych swoich znajomych. W czasie śledztwa powiedział, że wśród Niemców Armia Krajowa ma swoją wtyczkę. Podał też adres magazynu.
Niemcy choć krótko, ale bardzo starannie przygotowali się do akcji zdobycia magazynu. Podobno informacja pozyskana od młodego człowieka w czasie śledztwa w Grodzisku przyśpieszyła uderzenie na magazyn broni o tydzień.
Zygmunt, Marek Wasilewski
- O oddziałach węgierskich w 1944 r. pisał Stanisław Markowski we spomnieniu „Węgrzy a Powstanie Warszawskie w oczach generała Lengyela”, (w książce: „Milanówek – Mały Londyn”, s. 256, TMM 2004 r.)
- Obecnie ul. Wojska Polskiego.
- Obecnie ul. Grodeckiego.
- Obecnie ul. Krasińskiego.
To może Cię zainteresować: